Mecz „złotych drużyn”
Na boisko wyszło 15 mężczyzn – 7 w zielonych koszulkach, 7 w czerwonych. Jeden mężczyzna był w białej, a pod nią szelki – nieodłączny element garderoby pana Antoniego Kaczmarka, niedzielnego sędziego. Jedni smukli, wyprostowani. Inni z lekkim bądź też zaawansowanym brzuszkiem. Ale biegać każdy może. Nawet sędzia z brzuszkiem największym.
- Mieliście wcześniej w ręku piłkę? – sędzia pyta zawodników.
- Nie
- To co wy tu robicie? Jak chcecie grać?
Mecz się zaczął. Okazało się, że zawodnicy robili swoje – grali jak w młodości – zawzięcie, energicznie. Były ostre faule i upadki. Panowie rzucali się po piłkę, jakby grali o mistrzostwo województwa. Schodzili z boiska brudni, spoceni, obtłuczeni, obolali. I radośni. Najbardziej szczęśliwy był ówczesny trener męskiej drużyny w piłkę ręczną i niedzielny sędzia.
- Płakać mi się chce, jak na nich patrzę. Widzicie państwo, jak wspaniale chwytają piłkę? Niczego nie zapomnieli – mówił Antoni Kaczmarek.
- Grało się świetnie. Mimo tego, że po 20 latach. Pogoda dopisała, boisko przygotowane rewelacyjnie. Jestem pozytywnie zaskoczony, że udało nam się zebrać w takim składzie. Pierwsza siódemka, która w 83 r. miała wicemistrzostwo województwa. Wszyscy przyjechali, nie zawiedli. Wystarczyło słowo – przyznał Tomek Nowak, były wuefista w Bukówcu Górnym.
Zawodnicy byli wspaniali. Grali z prawdziwym poświęceniem. To nic, że następnego dnia nie mogli wyczołgać się z łóżka, że przez kilka kolejnych dni chodzili na czworakach.
- Jurek trzy dni chodził obolały. Mówił, że chyba przepuklinę dostał. Amolem się smarował, żeby mniej bolało – mówią Jan i Maria Śliwa o swoim synu.
Był to mecz wyjątkowy. Wyjątkowy, bo nikogo nie interesował jego wynik. Ale dla formalności – wygrali ZIELONI – 11:7.
Wspomnienie
Kto choć trochę zna pana Antoniego Kaczmarka, ten wie, że może on mówić godzinami. Podobnie było, jak podeszłam do niego w przerwie meczu. I pewnie rozmawiałby ze mną dłużej, gdyby nie fakt, że miała się zacząć druga połowa wielkiego widowiska.
Pan Antoni Kaczmarek – jest jednym z 16 nauczycieli w rodzinie. Mówi, że „ma fioła na punkcie muzyki”. Jest też zapaleńcem sportowym. W czasach okupacji trenował piłkę ręczną, nożną, pływanie. Dyrektorując w bukówieckiej szkole (w latach 1972-1985), był trenerem męskiej drużyny w piłkę ręczną oraz założycielem 40-osobowego zespołu dzwonków.
- Ktoś napisał list do Warszawy do ministra, że za mało się dzieckiem opiekujemy – wspomina Antoni Kaczmarek. - Przyjechała komisja z Warszawy, starszy wizytator i jeszcze pięć osób . I mówię do pani wizytator: Proszę pani, w tej chwili nie mam czasu z panią porozmawiać, bo idę na lekcję W-F. Wolny będę za dwie godziny. Proszę pani, ja nie mam nauczyciela, który mógłby mnie zastąpić, a zdrowie dzieci jest ważniejsze, niech się pani nie gniewa, ale nawet od pani. Poszedłem na lekcje. Za tydzień dostałem telefon od ministra, który chciał się dowiedzieć, co to za dyrektor, dla którego dzieci są najważniejsze. Ważniejsze od wizytatora. Musiałem pojechać do Warszawy. A tam niespodzianka! Dostałem talon na malucha, tego zielonego, którym do dziś jeżdżę. Ja nie mogę tego samochodu sprzedać, bo on jest od ministra. 23 nauczycieli z Polski dostało malucha, a wśród nich byłem ja! Taką dostałem nagrodę za opiekę nad dziećmi. Dla mnie to było niesamowite osiągnięcie.
Swojsko jedzą
Trudno było ominąć stoisko z wiejskimi potrawami. Kusiło zapachami i przepysznie wyglądało. Można było się posilić chlebem ze smalcem i z serem smażonym, chlebem ze skwarkami. – Goście zjazdu mówili, że przyjechali między innymi skosztować naszego swojskiego chleba, który jest wypiekany w prawdziwym piecu chlebowym. Ludzie nawet suche skibki kupowali. Całe chleby też chcieli, ale absolutnie się nie godziliśmy – mówi ?elisława Kasperczak, członkini Zespołu Regionalnego.
Było 14 bochenków chleba, kilka misek smalcu, 16 misek sera smażonego, ogórki kiszone i mnóstwo serków kulanych, które sprzedały się w przeciągu 20 minut. Reszta sprzedała się w ciągu całego dnia. Zostało trochę kaszanki, salcesonu i polewki z maślanki z ziemniakami. Kupowali wszyscy, nie tylko przyjezdni, miastowi. – My, bukówczanie, sami kupowaliśmy nasze jedzenie. Córka zamówiła chleb ze smalcem, jakby go na co dzień nie miała – śmieją się Maria i Jan Śliwa, którzy są rodowitymi bukówczanami.